Dawno nie umieściłam nowego posta, nie tylko z braku czasu, ale też z powodu intensywności zmian w moim/naszym życiu. Chcę się podzielić tutaj czymś, co miało miejsce rok temu. To treść wywiadu, którzy został przeprowadzony ze mną na zlecenie pewnego krakowskiego czasopisma, jednak do chwili obecnej nie ukazał się. Jest to wersja "robocza", nie przeredagowana, spisana z kilkugodzinnego, wielokrotnie przerywanego płaczem, nagrania. Od tamtego czasu trochę się zmieniło, jednak najważniejsze jest aktualne. Niech ten wywiad będzie formą podziękowania wszystkim, którzy nam pomagają, ale też pomocą dla rodziców dzieci z autyzmem, którzy potrzebują zrozumienia, ukierunkowania i wsparcia.
Redakcyjny tytuł wywiadu miał brzmieć:
"Włochy już nie tak ważne..."
Czy
jeszcze przed narodzinami Krzysia wiedziałaś, że będzie to drugi
syn?
Wiedziałam
z USG, chociaż zawsze była rezerwa, ze będzie to jednak
dziewczynka. Ale choć nie miałam stuprocentowej pewności,
nastawiałam się, że będzie to chłopiec.
Myślałaś,
jak będzie wyglądał? Marzyłaś, kim będzie jak dorośnie?
Nie,
nie jestem typem człowieka, który ustawia sobie przyszłość
swojego dziecka i przywiązuje do tej wizji. Natomiast cieszyłam się
z tego, że między moimi dziećmi będzie mała różnica wieku.
Obserwowałam znajome rodzeństwa i utwierdzałam się w przekonaniu,
że pomaga to w nawiązaniu dobrych relacji, odnajdywania wspólnych
tematów. Cieszyłam się też z faktu, że tomek będzie miał
brata.
Jak
wspominasz dzień narodzin Krzysia?
Całą
drugą ciążę znosiłam lepiej niż pierwszą, która była
zagrożona. Krzyś urodził sie dzień po terminie. Był dość duży,
większy od swojego brata, dlatego jeszcze przed porodem miałam
świadomość że nie będzie łatwo. Okazało się jednak, że ten
poród był szybszy niż pierwszy! Trwał sześć godzin. I, co dla
mnie bardzo ważne - był to poród rodzinny. Z narodzinami Krzysia
wiąże się pewna anegdota. Kiedy urodziłam, pani doktor
powiedziała mi: "Syn, urodzony o 5:30, 10 punktów w Skali
Apgar". Ja na to odpowiedziałam jej, że się pomyliła -
przecież dokładnie to samo powiedziała mi prawie dwa lata temu,
kiedy urodził się Tomek: "Syn, urodziny o 5:30, 10 punktów w
Skali Apgar". Okazało się, że obaj chłopcy urodzili się
dokładnie o tej samej godzinie i mieli takie same noty. Żartowałam
potem, że następnym razem, kiedy będę rodzić, będę wiedziała
o której pojechać do szpitala (śmiech).
Niesamowita
historia! Widać już od pierwszych chwil po drugiej stronie brzucha
Krzyś dał się poznać jako niezły agent. Pamiętasz swoje
wrażenie, myśli, kiedy pierwszy raz przytuliłaś synka?
Na
pewno inaczej przeżywałam to niż za pierwszym razem. Nie było to
dla mnie czymś nieznanym, choć na pewno było to inne
doświadczenie. Pamiętam jednak, że zaniepokoiło mnie, że Krzyś,
choć otrzymał 10 punktów, urodził się sinawy. Miałam pewne
obawy, bo wiedziałam, z czym to może się wiązać. Wtedy jednak
nie spodziewałam, że za kilka lat moje obawy znajdą potwierdzenie
w diagnozie autyzmu.
Pamiętasz
ten moment, kiedy zauważyłaś po raz pierwszy, ze coś
niepokojącego dzieje się z Krzysiem?
Wszystko
zaczęło się, gdy Krzyś miał około trzech miesięcy. Do tego
czasu rozwijał się prawidłowo. Natomiast od chwili, gdy nauczył
się przewracać z pleców na brzuch, nie dało się go opanować.
Do przewijania potrzebne były trzy osoby. Jedna musiała trzymać go
za barki, druga za biodra, żeby ich sobie nie zwichnął, a trzecia
wykonywała czynności pielęgnacyjne. Krzyś nie potrafił leżeć
spokojnie, jakby miał przymus ciągłego rzucania się w różne
strony. Jakby był z plasteliny, przekręcał się, wyrywał.
Odpadało więc karmienie na rękach.
Drugim
niepokojącym sygnałem było jego instrumentalne traktowanie
dorosłych. Kiedy wyciągał ręce to nie po to, żeby się
przytulic, tylko żeby wdrapać się po mamie, tacie, po interesujące
go rzeczy. Potrafił wspinać się jak po drabinie - aż na głowę.
Chciał sięgać we wszystkie strony, do przycisków, półek.
A
co z, tak charakterystyczną dla małych dzieci, potrzebą szukania
pocieszenia u mamy? Czy przychodził do Ciebie, żebyś przytuliła
go, na przykład, kiedy się uderzył?
Nie,
bo, jak się potem okazało, nie czuł bólu. Było to praktycznie
non stop wesołe dziecko. I to też było jednym z pierwszych
symptomów. Krzyś nie komunikował w ogóle swoich potrzeb
fizjologicznych. Normalnie, dzieci, kiedy jest im za ciepło, za
zimno, zrobiły siku, są śpiące - płaczą. On tego nie robił.
Nie wiedzieliśmy czy po prostu nie doświadcza dyskomfortu, czy nie
potrafi tego komunikować. Okazało się potem, ze on po prostu tego
nie czul. Widać to było też w jego zachowaniu - na przykład
chciał skakać z różnych rzeczy, nie przewidując konsekwencji. Nie
uczył się na swoich blędach. Upadki, zranienia nie dawały mu
informacji zwrotnej "Uważaj! To niebezpieczne!". Wspinał się po meblościankach - a płakał, kiedy go z nich zdejmowaliśmy.
Kiedy chciałam na moment wyjsc do toalety, musiałam zapinać go w
fotelik i w pasy - a i tak potrafił z niego wyjsc.
Co
było wiec tym czynnikiem, który przeważył ze zdecydowałaś się
zgłosic do specjalisty?
Ja
właściwie cały czas sygnalizowałam pediatrom swoje obawy. Ale
mówili oni, że pierwsze dziecko jest spokojne, to drugie wydaje mi
się być bardziej ruchliwe, ze chłopcy mają dużo niespożytej
energii. Inni mówili, że to rodzinne. Więc odpuszczałam - tym
bardziej, że mowa rozwijała się przez pierwszy rok prawidłowo,
zachowania społeczne też. Natomiast między pierwszym a drugim
rokiem życia zaczął się regres. Mowa zaczęła się cofać. Nowe
słowa były używane tylko raz czy dwa - i na tym koniec. Poza tym
Krzyś przestał w ogóle zauważać brata. Nie potrafił się skupić
na oglądanej ksiażeczce, nie pokazywał obrazków na polecenie; nie
patrzył w oczy, nie koncentrował się na twarzy. Przy tym wszystkim
był jednak bardzo samodzielny. Niektorzy znajomi twierdzili, ze
Krzyś nie wołał "jeść", "pić" , bo sam
potrafił o to się zatroszczyć. Później okazało się, że było
odwrotnie: ponieważ miał problemy z komunikacją, musiał nauczyć
się sam sobie z tym radzić. Chodziłam od specjalisty do
specjalisty. Spotkałam się ze stwierdzeniem, że "matka
pedagog u swego dziecka wszystko widzi". Kiedy Krzyś miał dwa
lata pojechaliśmy na wakacje ze znajomymi, którzy na co dzień
pracują z dziećmi z autyzmem. I to był prawdziwy przełom.
Zaniepokoiły ich zachowania Krzysia - nie reagował on na swoje
imię, ciągle chciał gdzieś uciekać. Doradzili, gdzie udać się
po diagnozę. Trafiliśmy do zespołu specjalistów od całościowych
zaburzeń rozwoju. Tam nikt nie miał wątpliwośći, ze to autyzm.
Co prawda nie zostało mi to na początku zakomunikowane wprost, na
zasadzie "pani syn ma autyzm, jest to nieuleczalne, do
widzenia". Terapeutka powiedziała, że widzi cechy ze spektrum
autyzmu - oswajała nas z tą informacją stopniowo. Później
jednak rozwiała wszelkie wątpliwości. Od razu zostaliśmy
skierowani na terapię, dostaliśmy wskazówki, co mamy robić dalej.
Jak
przyjęłaś informację o chorobie Krzysia?
Spodziewałam
się, że mogę to usłyszeć, choć jednocześnie bardzo tego usłyszeć nie chciałam. Wiedziałam jednak podświadomie, ze muszę się z tym
liczyć. Natomiast tak naprawdę dotarło to do mnie trzy tygodnie po
diagnozie, kiedy otrzymałam orzeczenie o kształceniu specjalnym.
Wtedy zobaczyłam napisaną na papierze diagnozę: autyzm
wczesnodziecięcy. Wiedziałam, że muszę się z tym zmierzyć i
oszukiwanie się nie ma sensu.
Autyzm
jako zaburzenie było ci znane wcześniej, czy musiałaś nauczyć się
wszystkiego od zera?
Na studiach miałam poruszoną tematykę autyzmu ogólnie - i były to
głownie mity i stereotypy. Gdybym znała prawdziwe teorie, to
wcześniej zauważyłabym u Krzysia niepokojące sygnały. Jednak wiedza
ze studiów bardzo mi pomogła, bo wiedziałam, jakie są normy
rozwojowe i do czego mogę porównać rozwój Krzysia. Dlatego tez,
kiedy usłyszałam od jednego psychologa, u którego byłam z dwuletnim
malcem, żebym przyszła za dwa lata, bo wtedy diagnozuje się Zespół Aspergera, nie posłuchałam. Matczyna intuicja, ale i podstawy
zdobyte na studiach nie dawały mi spokoju. Choć, muszę przyznać ze
na studiach nie uczyłam się tych wszystkich informacji z założeniem, że to mi się kiedyś przyda. Zawsze nastawiałam się, ze przyda mi
się to w pracy z podopiecznymi - nigdy jednak w terapii własnego
dziecka.
Diagnoza
musiała być dla ciebie czymś bardzo trudnym.
Tak,
pamiętam, że kiedy dostałam orzeczenie zadzwoniłam do jednej ze
znajomych, które w wakacje powiedziała mi, że ma wątpliwości co do
rozwoju Krzysia. Zadzwoniłam do niej z informacją, że mamy diagnozę i dosłownie wyryczałam jej się przez telefon. I dzięki temu ze ona
w bardzo dojrzały sposób przyjęła mój stan emocjonalny ja byłam w
stanie po tym wypłakaniu zmierzyć się z chorobą Krzysia. Myślę ze
gdyby nie to, o wiele trudniej byłoby mi się z tym zmierzyć - tym
bardziej ze świadomością, że nie wiem, czy kiedykolwiek zobaczę efekt terapii, że nie wiem, jakie są perspektywy. Wtedy też
zaczęła się walka o każda chwile, każda minute. Biurokracja i inne
instytucje rzucały tylko kłody pod nogi. Nie miałam emocjonalnego
wsparcia otoczenia. Wtedy zaczęłam odkrywać, co to znaczy być
zdeterminowanym w sprawie własnego dziecka - i ze wtedy człowiek jest
zdolny przekroczyć siebie. Tym bardziej, że im młodsze dziecko tym łatwiej o efekty terapii.
Od
momentu diagnozy minęły trzy lata. Czym dla ciebie teraz jest
autyzm? Nie pytam o definicje podręcznikowe, teorię - tylko o twoje
spostrzeżenia
Moja
podejście do problemu zmieniało się wraz czasem, ale też ze zmiana
rodzaju wsparcia, jakie otrzymywaliśmy. Ewoluowało to we mnie; był
taki czas kiedy miałam straszne poczucie winy, gdy tylko nie
spędzałam z Krzysiem czasu na terapii, bo sadziłam, że jest to czas
zmarnowany i że to już nie wróci. Było to więc dla mnie bardzo
trudne i bardzo niszczące psychicznie. Walka z czasem i brak wsparcia
otoczenia, świadomość, że nie mam emocjonalnej i praktycznej pomocy, że dźwigam coś co jest ponad siły jednej osoby - a jest jeszcze
drugie dziecko, które tez przejawia trudne zachowania, jeszcze wtedy
niezdiagnozowane. W pewnym momencie stwierdziłam ze nie jestem w
stanie tego dźwignąć i że potrzebuję osób, które mi pomogą. Wtedy
zaczęła się walka z biurokracja - o wolontariuszy, terapeutów do
domu, znalezienie konstruktywnej terapii, odpowiednich materiałów
,finansów na leczenie medyczne. Kiedy zaczęłam to ogarniać z pomocą wolontariuszy - poczułam, ze nie dźwigam tego sama, że ciężar tego
się rozkłada. Pomogło mi to zdystansować się do nowej sytuacji w
życiu - mimo iż dalej nie wiadomo jakie są perspektywy Krzysia.
Sił do walki dodaje fakt, iż widać efekty. To daje satysfakcje,
sile i motywacje do kolejnych działań. Pomoc wolontariuszy sprawia,
ze mogę być bardziej dla moich dzieci mamą niż terapeutka. To
bardzo ważne, bo zauważyłam w pewnym momencie, ze zaczęłam zatracać
granicę. Nie mogłam tego pogodzić. Cały czas żyłam w rozdarciu -
czy nie jestem za mało mamą a za dużo terapeutka. Jedna z
wolontariuszek powiedziała, że według niej pracuje na piec etatów: oprócz mamą jestem superwizorką, terapeutką, pracownikiem biurowym,
pozyskiwaczem sponsorów, sekretarką, dietetyczka, pielęgniarką.
W całej tej sytuacji czasami nie potrafiłam odróżnić tego co pilne
od tego co ważne. Zawsze zaniedbywałam jedną rzecz kosztem innej.W
tej chwili próbuję na nowo odnajdywać się bardziej w roli rodzica
niż nauczyciela, wiedząc, że jest to coś, czego moje dzieci
potrzebują najbardziej ode mnie. Nauczyłam się to "odpuszczać"
żeby przy tym nie zwariować i dać rade - mając świadomość, że
sfrustrowana matka nie pomoże im. Ale też zaczęłam odkrywać, ze
żeby kochać swoje dzieci muszę kochać samą siebie. Przykazanie
"kochaj bliźniego swego jak siebie samego". Jeżeli nie
doceniam własnej wartości jako osoby nie jestem w stanie zaspokoić swoim dzieciom potrzeby kochania. Nie wystarczy tak po prostu oddać
wszystko - trzeba myśleć o własnym zdrowiu, higienie psychicznej -
bo moje dzieci będą mnie potrzebować na dłużej. Widzę to tak: na
początku to był sprint. Teraz to bardziej bieg długodystansowy. Choć teraz też są takie zrywy, ale ja wiem, ze muszę się przygotować do
maratonu.
Autyzm
jest zaburzeniem, które, jeżeli nie uniemożliwia, to w znacznym
stopniu utrudnia kontakty społeczne. Jaki wpływ na twoja relacje
jako matki do dziecka ma ta choroba? Co jest najtrudniejsze?
Obecnie
Krzyś lubi siedzieć na kolanach i przytulać się - natomiast dalej
zaburzony jest kontakt wzrokowy. Nie odczuwam więc deficytu w
kontacie fizycznym który uderzałby w nasza relację - czasem w
przeszłości Krzyś chciał się przytulic, a że miał problem z
czuciem głębokim, to po takim przytulaniu byłam trochę obolała.
Natomiast tym, co w relacji było najtrudniejsze, to problemy z
komuniakacją
Gdy
miał 2 lata i 8 miesięcy operował tylko 50 słowami z których 10
stanowiły cyfry a pozostałe słowa pojawiały się może raz na
miesiąc. Było natomiast dużo płaczu, frustracji - we mnie jako w
rodzicu tez. To bardzo trudne doświadczenie - widzeć, ze dziecko
czegoś potrzebuje, a ja nie potrafię tego zrozumieć i na tę
potrzebę odpowiedzieć. I to chyba jest największą trudnością w
relacji matka - dziecko. Było to trudne zwłaszcza wtedy, kiedy
efekty terapii nie było na tyle zaawansowane, żeby Krzyś mógł
swobodnie komunikować się. W tym momencie są ogromne postępy w
terapii; Krzyś mówi, potrafi swoje potrzeby wyrazić, umie też mówić o swoich emocjach - to kompletnie zmienia to jakość relacji. Kontakt
z nim niewiele różni się od kontaktu ze zdrowym dzieckiem, tylko
młodszym. To nie znaczy ze cechy autyzmu zniknęły - tylko nie maja
one już takiego wpływu na nasze relacje
Czy
myślisz o sobie "mama autystyka"? Czy istnieje w ogóle
taka grupa - "rodzice dzieci autysytcznych"?
Ogolnie
nie jestem za jakimkolwkiej etykietkowaniem. Od kilku lat jestem w
Stowarzyszeniu na Rzecz Dzieci z Autyzmem ZACISZE, gdzie mam kontakt z
rodzicami dzieci z autyzmem. Spotykam się z nimi także w
przedszkolu dla dzieci z tym zaburzeniem. Mogę obserwować jak radzą
sobie oni z sytuacją i czy różnią się od innych rodziców, bo
patrząc tylko z mojej perspektywy, trudno byłoby uogólniać i
wysnuwać wnioski na temat typowych postaw rodziców autystyków.
Obserwuję,
że na różnych etapach rodzice różnie sobie radzą - albo wycofują
się, albo uciekają od problemu, radzą sobie konstruktywne lub
popadają w depresję, poddają się lub podejmują walkę, która
jest "po trupach do celu". Nie każdy ma przygotowanie
pedagogiczne, żeby dźwignąć terapię, nie każdy ma też dostęp
do profesjonalnych terapii, grup wsparcia itd.. Moim zdaniem rodzice
dzieci niepełnosprawnych, nie tylko autystyków, to specyficzna
grupa ludzi, którzy inaczej podchodzą, nie tylko do dziecka, ale i
do życia. Myślę, że dzieje się tak dlatego, bo kiedy mamy kontakt
z kimś, kto jest słabszy - wymaga to od nas, żeby być silnym.
Jeżeli ktoś "chwyci byka za rogi" i się tego podejmie, to
dużo nauczy się od tego, kto jest słabszy i wiele zyska.
Czasem
patrzę na rodziny, dla których problemem jest to, że nie pojada na
wakacje tam, gdzie sobie wymarzyli, bo już nie było wolnego
terminu; albo to, czy kupią nowy telewizor albo czy pojadą do kina
w weekend.. To jest inny świat. Pewne rzeczy trzeba było u nas
przewartościować. Bycie rodzicem dziecka autystycznego wiąże się z
niewiadomą: jak się to dalej potoczy? Inaczej patrzy się na
świat, inne rzeczy są ważne. Myślę, że bardziej docenia się
drobne rzeczy - każde słowo, które dziecko powie itd.. Oczywiście,
jeżeli ktoś ma małego dzidziusia to tez zachwyca się pierwszym
słowem, pierwszym ząbkiem. Jest tak, powiedzmy, przez pierwszy rok,
do drugiego roku życia - i to jest normalne. Ja mam taki zachwyt do
dziś - moje dziecko ma 5 i pół roku a ja codziennie zachwycam się
kolejnym drobiazgiem. Myślę też, że bycie rodzicem dziecka
niepełnosprawnego wyznacza inne cele i priorytety. I nie chodzi o
to, ze my jesteśmy lepsi od rodziców zdrowych dzieci -to nie te
kategorie. Sytuacja po prostu wymaga przewartościowania, podejście do
wielu sytuacji musi się zmienić. Nie u każdego zmienia się jednak w
takim samym tempie i w taki sam sposób. Jest to spotkanie się z
rzeczywistością, która każdego przerasta - nie każda psychika
radzi sobie z tym tak samo.
Właśnie
- czy jest możliwe choć w niewielkim stopniu się przygotować na
przyjęcie diagnozy autyzmu? Czy wiedza pomaga zmniejszeniu
emocjonalnego szoku?
Największym
problemem jest chyba fakt, że autyzm nie jest niepełnosprawnością,
którą widać "na pierwszy rzut oka". Czasem rodzice
jeszcze podczas ciąży wiedzą, że dziecko może się urodzić niepełnosprawne, na przykład na USG widać na jakieś wady rozwojowe.
Mają oni wtedy czas, żeby nastawić się na to psychicznie, choćby
w niewielkim stopniu. Mimo iż jest to bardzo trudne. Natomiast w
przypadku autyzmu jest inaczej: rodzi się zdrowe dziecko, zaczyna
rozwijać się prawidłowo, a potem nagle zaczyna cofać się w
rozwoju. I to jest niesamowity stres, bo w Polsce brakuje
specjalistów i doświadczonych terapeutów, bywa, że dzieci są
diagnozowanie za późno.
Co
chciałabyś powiedzieć rodzicom, którzy podejrzewają, że coś
może być nie w porządku z ich dzieckiem, albo są tuż po
diagnozie; czego chciałabyś im oszczędzić?
Myślę,
że nie da się podać jednej złotej recepty. Mnie bardzo w tym
wszystkim pomogła wiara, swiadomość ze jest to wszystko jest gdzieś zapisane w planach Bożych; to trzymało mnie w poczuciu, ze to nie
jest bez sensu. Pewnej wartości całej sytuacji nadawała mi właśnie
wiara. Natomiast z rad, które chciałabym udzielić - to przede
wszystkim - w momencie diagnozy nie wolno zamykać się z problemem w
sobie. Trzeba zacząć szukać wsparcia w rodzinie, w przyjaciołach,
ale przede wszystkim w grupie wsparcia dzieci z autyzmem
To
czego żałuje, to że nie od razu miałam kontakt ze Stowarzyszeniem
- trafiłam tam dopiero rok po diagnozie. Wielu błędów uniknęłabym,
nie zmarnowałam bym tyle czasu, gdybym korzystała od początku z ich
doświadczenia, zamiast stosować metodę prób i błędów. Dobrze
jest korzystać z czyjegoś doświadczenia, nie sugerować się
mitami i stereotypami na temat diagnoz, terapii itd., tylko wszystko
weryfikować. Niestety, jest wielu naciągaczy, którzy żerują finansowo na zdesperowanych rodzicach dzieci z autyzmem, obiecując
cudowne leki leczące autyzm. Wszyscy jednak wiemy, że nie ma czegoś takiego. Tutaj najlepszy będzie zdrowy rozsądek; nie wolno chwytać się wszystkiego jak tonący brzytwy, bo można w te sposób tylko
zaszkodzić dziecku i sobie. Choć oczywiście jest to bardzo trudne.
Natomiast
zanim jeszcze nastąpi diagnoza, a rodzic widzi u swojego dziecka
pewne nieprawidłowości w rozwoju - powinien przełamać wewnętrzny
opór i strach i pójść do zespołu specjalistów. Wiadomo, każdy
rodzic chciałby, żeby jego dziecko było "naj" i chciałby
też słyszeć same pochwały na jego temat - a nie coś, co byłoby
trudne albo krytyczne. Dlatego często jest im trudno jest iść na
taka diagnozę, bo boją się, że mogą usłyszeć, ze dziecko ma
autyzm. Niektórzy rodzice, z którymi mam kontakt, widza, ze coś jest nie tak - ale ni pójdą do ośrodka, bo boją się. "A co by
było gdybym usłyszała, że to jednak to..?" I to jest duży
błąd. Bo ci sami rodzice parę lat później wyrzucają sobie, że
jest trochę za późno na pewne rzeczy: bo dziecko poszło do szkoły i
sobie nie radzi, albo poszło do szkoły specjalnej a gdyby było w
terapii, to może miałoby szansę na integracyjną... Wiadomo, że
czasu się nie cofnie, trudno tez wyrzucać sobie jakieś postępowanie. Mówię o tym jednak dlatego, żeby zapobiec sytuacjom,
gdy ktoś ma male dziecko, widzi że coś jest nie tak i mówi sobie "A,
wyrośnie z tego", "A tatuś mówił późno to on tez może".
Mozie i tak, ale rodzic z powodu silnego związku emocjonalnego ze
swoim dzieckiem nie powinien go diagnozować. Lepiej iść do
specjalisty i wykluczyć chorobę, niż nie pójść i potem żałować.
To leży mi na sercu i mowie wszystkim rodzicom z którymi się
spotykam.
Na
koniec - chciałam dowiedzieć się, jakie są twoje marzenia - ale
niezwiązane z terapią i pracą z dziećmi. Czy wśród tych
wszystkich obowiązków, masz czas dla siebie na realizowanie swoich
pasji, hobby?
O,
mam bardzo dużo marzeń i pasji… Bo szczęśliwa mama - to
szczęśliwe dziecko. I nie chodzi tu o jakąś "samorealizację",
bo ja realizuję się w rolach, w których jestem, czyli jako żona i
matka. Ale pamiętam też, że oprócz tego jestem przyjaciółką,
córką, sąsiadką.. Po prostu normalną młodą kobietą, która ma
swoje hobby, ukryte marzenia zawodowe. Był taki czas, kiedy
zrezygnowałam z tego wszystkiego, bo pilne były ważniejsze sprawy.
Teraz powoli zaczynam to odzyskiwać. Udaje mi się łączyć
przyjemne z pożytecznym, na przykład w ramach terapii chłopców
pracuję z nimi tworząc różnymi technikami rękodzieła. Z kolei
przy pomocy wolontariuszek jestem w stanie stworzyć prace, które
potem wystawiam na kiermaszach charytatywnych. Prowadzę też
warsztaty z rękodzielnictwa artystycznego. Zawsze marzyłam też o
pracy w edukacji dorosłych, chciałam pracować na uczelni. Obecnie
praca na etacie jest niemożliwa, ale od czasu do czasu prowadzę
wykłady np. o autyzmie dla studentów koła naukowego pedagogiki.
Czas spędzony na tego typu aktywnościach, jest bardzo ważny,
ponieważ daje mi siłę do przeciwstawienia się trudnościom dnia
codziennego. Marzy mi się wyjazd do Turcji na delfinoterapię. Ale
to wydatek rzędu dwudziestu tysięcy, więc póki co muszę to
odłożyć na półkę. A poza tym miały być marzenia niezwiązane
z terapią, prawda? (śmiech). No to marzy mi się, żeby mieć
więcej czasu, żeby pohaftować - i myślę, że to się kiedyś
spełni. Ale tak zastanawiam się-może tym właśnie różnią się
rodzice dzieci z autyzmem od innych, że ich marzenia są
przewartościowane. Dawniej chciałam pojechać do Ziemi Świętej,
na wycieczkę dookoła Włoch. Marzyło mi się też zrobić wystrój
domu zgodnie z własnym projektem. W tym momencie już trzeci rok
mamy żarówki bez kloszy - i nie wiem, kiedy to się zmieni. I nie
jest to takie ważne, a na pewno mniej ważne od innych rzeczy. Moimi
największymi marzeniami nie są te osobiste. Choć ważne, zawsze
pozostaną podrzędne tym związanym z dziećmi.
Rozumiem.
A gdybyśmy założyły, że te wszystkie nadrzędne mogą być
spełnione - jakie byłoby pierwsze od razu po nich, takie twoje
własne?
Hmm..
Jechać na wakacje do Rzymu, nad włoskie morze, zwiedzić sanktuaria
włoskie - to takie marzenie od lat. Natomiast myślę, że
realizacja tego marzenia pewnie nie dałaby mi tyle satysfakcji i
radości, ile daje mi spełnianie marzeń związanych z postępami
terapii u Krzysia. Mimo wszystko.
I
to jest najlepsza puenta :) Dziękuję za rozmowę!